Chwila zadumy

Tekst pochodzi z publikacji VI Forum Ewangelickie, Łódź 3-5 IX 1999. Zbiór referatów i głosów w dyskusji, oprac. Jan Puczek, Cieszyn 1999
 

Witam Państwa bardzo serdecznie. Bardzo się, rzecz jasna, cie­szę z mojej tutaj obecności i tym serdeczniej dziękuję organizato­rom, zwłaszcza księdzu Milerskiemu, za zaproszenie mnie.

Nie uniknę w moim wystąpieniu kłopotliwej okoliczności mó­wienia o samym sobie, a także, kto wie, czy nie bardziej jeszcze kło­potliwego mówienia o tym, co zdarzyło mi się napisać.

Nie uniknę tego, choć wiem, że autor komentujący własną twórczość budzić musi uczucie zażenowania. Niewielkim usprawiedliwieniem jest okoliczność, iż sztuka komentowania własnych książek nie udawała się nawet autorom genialnym. Ulubiona powieść mojego ojca, po­wieść którą właściwie przez całe moje świadome życie ojciec czytał w koło, na którą się maniakalnie w rozmaitych sytuacjach powoły­wał, Doktor Faustus Tomasza Manna, jest powieścią wielką. Napi­sany przez autora komentarz do Faustusa, niewielka książeczka pt. „Jak powstał Doktor Faustus” jest rzeczą kiepską i minoderyjną. Nawet zatem Mannowi nie udało się wiarygodnie skomentować własnej pracy, nawet jemu się to nie powiodło, a przecież powinno mu się powieść, powinno mu się udać. W końcu Tomasz Mann był ewangelikiem [ożywienie, śmiech na sali].

Podejmuję wszakże ryzyko, taki w końcu jest mój temat. W określeniu: moja tożsamość ewangelicka, kładę specjalny nacisk na zaimek dzierżawczy „moja” i proszę o wyrozumiałość. Proszę o wyro­zumiałość dla tonacji osobistej i subiektywnej, zwłaszcza proszę o wyrozumiałość tych z Państwa, którzy zresztą jak najsłuszniej uzna­ją, iż są na świecie rzeczy, i są na świecie ciekawsze zajęcia od czy­tania tekstów Jerzego Pilcha.

Niewątpliwie jeszcze rzeczą bardziej karkołomną od egzegetycznego majstrowania przy własnym pisaniu jest majstrowanie przy własnej religijności, czy też majstrowanie przy własnej świadomości wyznaniowej. Skazany przez mój zawód na najrozmaitsze językowe dociekania, świadom tego, iż moje rzemiosło, mniej lub bardziej udane, jest po prostu życiowo mi dane, i że jest nieodwołalne, choć­by z tego powodu, że jest już raczej za późno bym się zaczął zasta­nawiać kim zostanę, jak dorosnę; i choćby z tego powodu, iż posłu­giwanie się językiem polskim w piśmie jest jedyną rzeczą, jaką umiem robić, skazany zatem na literaturę i pisanie choćby przez to, że inne rzeczy robiłbym jeszcze gorzej, gotów jestem też do bardzo poważnej obrony literatury. Gotów jestem twierdzić, bo tak uważam w głębi serca, że literatura służy dobremu poznaniu świata, że spra­wny językowy opis rzeczywistości nieraz łagodzi koszmar tej rze­czywistości, że bez mała o wszystkich rzeczach trzeba pisać, że trzeba je przez to nazywać, ponieważ – jak powiada Czesław Miłosz – to, co nienazwane, zmierza do nieistnienia. A jednak wydaje mi się, że tożsamość czy świadomość wyznaniowa, czy nawet religijność w ogóle, nie musi być zbyt dokładnie nazwana i nienazwana, nie musi zmierzać do nieistnienia. Czyż moi ewangeliccy przodkowie, że posłużę się demagogią, ale demagogiczny argument służący dobrej sprawie jest dobrym argumentem, czyż moi ewangeliccy przodko­wie, a wszyscy oni uchodzić mogą jedynie za wzorzec tożsamości luterskiej, czyż oni mieli tę tożsamość wyznaniową zdefiniowaną, opisaną i nazwaną? Być może tak, ale przede wszystkim ją mieli. Bardziej, jak sądzę, ją mieli niż ją nazywali. Wyznaniowość natu­ralna, oczywista, niepoddana presji jakiejkolwiek wątpliwości, to jasne, ale też niepoddana presji jej nazywania, definiowania, poda­wania jej składników; wyznaniowość naturalna i oczywista jak po­wietrze. Jak powszechnie wiadomo, nie trzeba znać składu chemicz­nego powietrza, aby oddychać. Więcej nawet, znajomość składu chemicznego powietrza może szkodzić oddychaniu, może wzniecać groźną refleksję, czy warto oddychać. Raczej należy się modlić niż intelektualnie spekulować wokół modlitwy. Raczej należy być w kościele, niż zastanawiać się nad sensem swojej bytności w kościele. Myśleć, rzecz jasna, trzeba i wolno, ale winno to być myślenie mieszczące się wokół posłuszeństwa. O tym, że posłuszeństwo jest ważne, wiem nawet ja w swoim nieposłuszeństwie.

Jeśli istnieje religijność pastuszków i religijność mędrców, a i mędrcy i pastusz­kowie byli przy narodzeniu Pańskim – wielkość Ewangelii polega i na tym, że w Betlejem nie było półinteligentów [śmiech na sali, oklaski] – jeśli zatem istnieje religijność pastuszków i religijność mędrców, istnieje też zapewne wyznaniowość pastuszków i wyznaniowość mędrców. Oczywiście nie muszę w tym gronie przypo­minać, że jedni i drudzy, jedna i druga postawa jednako podoba się Panu, że prawdziwa i wielka jest zarówno prostota pastuszków, jak i mądrość mędrców, że w ostatecznym doświadczeniu oświetleni są oni jednakim światłem. Szlachetnie doceniając równouprawnienie religijne i wyznaniowe mędrców i pastuszków niepodobna wszakże nie zauważyć, że większość z nas, a jak nie większość z nas to wielu z nas, a jak nie wielu z nas, to niejeden z nas, jest po stronie pastusz­ków. Ja w każdym razie jestem po stronie pastuszków. Jestem po stronie pastuszków i przez to, że w głębi duszy, i nie tylko w głębi duszy, nie przestałem być prostym pastuszkiem z Wisły. I jeśli jako pastuszek z Wisły samozwańczo wybrałem się do krainy mędrców, jeśli nawet uzyskałem do tej krainy jaki taki, czasowy pewnie, wstęp, jeśli mam do niej paszport, to przecież dalej i przede wszys­tkim mam przy sobie moje korzenne papiery poświadczające moją pastuszkowatość, akt mojego duchowego urodzenia. I dlatego po­wiadam, że majstrowanie przy własnej wyznaniowości może być karkołomne, może być gorsze od jej rzeczywistego, od jej oczywis­tego, naturalnego, immamentnego posiadania.

Pastuszek wyruszający na wyprawę do krainy mędrców podej­muje wyprawę ryzykowną, może ponieść klęskę. Jeśli zaś w pysze swojej uzna, iż jego przeszłość, jego dzieciństwo i pierwsze zaznane nauki niewiele znaczą, może być pewien swojej klęski. Wyprawa jest ryzykowna, ale ryzyko jest nieuniknione, zwłaszcza że pozwolę sobie na skrócenie i uproszczenie mojego zanadto metaforycznego już wywodu, zwłaszcza jak się jest ewangelikiem, to ryzyko jest nieuniknione. Jak Państwo doskonale wiedzą, samo bycie ewangeli­kiem jest zajęciem ryzykownym. A bycie ewangelikiem i majstrowa­nie przy własnej ewangelickości jest w jednakim stopniu ryzykow­ne, co nieuniknione. Gdybym miał za zadanie sformułować aparatu­rę pojęciową opisującą obiektywnie kategorie ewangelickiej tożsa­mości, to myślę, że specjalnie bym się nie pomylił, gdybym wysunął przypuszczenie, że jedną z elementarnych kategorii opisujących tę tożsamość jest konieczność jej sprawdzenia. Nawet najnaturalniejsza tożsamość czy świadomość ewangelicka musi zostać choć raz w życiu z namysłem zauważona. Nawet niesprawiający najmniejszych zdrowotnych kłopotów gruczoł ewangelicyzmu musi zostać choć raz w życiu zbadany. Nienagannie chodzący i regularnie pielęgnowany mechanizm ewangelicyzmu musi zostać choć raz w życiu rozkręco­ny, a przynajmniej ściśle przez szkło powiększające obejrzany.

Jak być może niektórzy z Państwa wiedzą, albo słusznie prze­czuwają, mnie osobiście wszelakie rozważania o wyższości ewange­licyzmu nad katolicyzmem, albo na odwrót, raczej nie interesują. Ja po prostu nie mam takiego temperamentu. Rozważania te w wersji potocznej bywają przez swą trywialną publicystyczność na ogół, moim zdaniem, projekcjami pewnych dość płaskich kompleksów. W wersji poważnego sporu teologicznego są dla mnie niedostępne. Cy­towany już raz przeze mnie Czesław Miłosz powiada wprawdzie, że teologia jest zajęciem dla prawdziwych mężczyzn, ale właśnie przez moją amatorską, chałupniczą znajomość, czy raczej nieznajomość teologii, nie mogę uważać się za prawdziwego mężczyznę. Owszem, rozliczne relacje pomiędzy luteranizmem a katolicyzmem ciekawią mnie bardzo. Ciekawi mnie na przykład, jaka jest różnica między wyobraźnią katolicką a wyobraźnią ewangelicką, czym się różni pamięć ewangelicka od katolickiej i czym się różnią na przykład sny luterskie od snów katolickich. Zwłaszcza kwestia wyznaniowych różnic pomiędzy snami wydaje mi się kluczowa.

Pamiętam z dzieciństwa odwiedziny u nas w domu brata moje­go dziadka, czyli dalszego, dziadecznego mojego stryja Pawła. Pa­weł wszedł pewnego dnia do naszej gigantycznej kuchni, siadł za naszym gigantycznym, przykrytym niebieską ceratą stołem i opo­wiedział sen, który przyśnił mu się tej nocy. Śniło mu się, że wynosi dzwony na wieżę w naszym kościele. Stryj Paweł brał we śnie na plecy kościelny dzwon i powoli, krok za krokiem wspinał się z tym dzwonem na kościelną wieżę. Trudno o piękniejszy i trudno też o bardziej ewangelicki sen. A jednak babka moja wysłuchała snu opo­wiedzianego przez stryja Pawła z najwyższą niecierpliwością i bardzo surowo go za ten sen skarciła.

 – Cóż ty se chłopie myślisz – powiedziała – cóż ty se chłopie myślisz, że kościelny dzwon to jest jak worek zboża, hop na plecy i na górę? Co też ci się daremnego we śnie uwidziało?

I stryj Paweł siedział za stołem zawstydzony daremnością swo­jego pięknego snu. Ja zaś wtedy przyjąłem do dziś pomocną mi na­ukę. Przyjąłem mianowicie naukę, że najbardziej nawet harmonijne ewangelickie piękno, że czysta luterska estetyka może budzić opór współwyznawców; w każdym razie – że zacznę wycofywać się z tej, mam nadzieję, wystarczająco wymownej i malowniczej dygresji – w każdym razie, plasując swoje zainteresowania różnicami wyznanio­wymi w takich rejonach jest dość oczywiste, że abstrahuję od war­tościowania. W końcu, zachowując resztki zdrowego rozsądku, trudno jest upierać się przy przeświadczeniu, że sny Ewangelickie górują nad katolickimi, że luterska wyobraźnia jest bujniejsza, a pamięć lepsza. Trudno jest się przy tym upierać, choć z drugiej strony człowiek ma świadomość, że sprzed lat czterdziestu szcze­gółowo pamięta sny dawno nieżyjącego krewniaka. Trudno też zachować wspaniałomyślną powściągliwość. Ale niech będzie, w głębi duszy i tak wiem swoje.

Raz zatem jeszcze z całą mocą podkreślając, że nie ciekawią mnie żadne wyższościowo-niższościowe porównania, powiem teraz zdanie, które z pozoru może wyglądać na jedną z rytualnych fraz eksponujących wyższość ewangelików. Może tak wyglądać, choć w istocie frazą taką nie jest. Otóż, o ile jestem w stanie wyobrazić sobie na przykład katolika, brata katolika żyjącego w dzisiejszej Polsce, bo w końcu wszystko, co mówię dotyczy dzisiejszej i teraź­niejszej sytuacji… otóż, o ile jestem sobie w stanie wyobrazić katolika dobrego, może nawet wzorowego katolika, który wszakże nie musi majstrować przy swojej katolickości, który nie musi swojej wyznaniowości opisywać, nazywać, nie musi nawet w pewien wyraźny metasposób swojej katolickości sobie uświadamiać, który może przez całe życie być wzorowym katolikiem, i który przez całe życie, w pewnym sensie też nie zauważyć swego katolicyzmu, o tyle nie bardzo potrafię wyobrazić sobie ewangelika, który by nie zauważył swojego ewangelicyzmu. Choć raz musi zauważyć, choć raz musi przy swojej wyznaniowości pomajstrować. Nawet najradykalniejszy pastuszek wśród ewangelików choć raz w życiu musi spróbować być mędrcem.

Możliwość niezauważania swojej wyznaniowości jest zapewne wielkim przywilejem. Konieczność zauważania swojej wyznanio­wości jest być może przywilejem jeszcze znaczniejszym, choć przez to trudniejszym i niebezpieczniejszym. Ewangelika zmusza do wyz­naniowej autorefleksji jego odmienność, jego inność, jego nieliczność. Ewangelik prędzej czy później zauważy w Polsce swoją in­ność. I to doznanie inności jest tak silne, że daje napęd i innym, do­datkowym refleksjom.

Doszedłem w ten sposób, rzec można, do porażającego banału. Bo cóż jest bardziej stereotypowego, jakiż ewangelicki wątek jest bardziej na wszystkie strony wyobracany od sławnej luterskiej in­ności? Tak, tyle że moje osobiste doświadczenie jest inne właśnie, choć pozornie jest to sama inność. Ja nie zauważyłem nigdy własnej inności dobitnie, natomiast zauważyłem inność świata. Inne rozko­sze – taki dałem tytuł jednej ze swoich książek i nikt z piszących o tej książce nie zauważył, a ja, dodam tu pyszałkowato, raczej nie narzekam na tak zwaną recepcję krytyczno-literacką. Nie narzekam ani ilościowo, ani jakościowo. Otóż nikt z piszących o Innych rozkoszach nie zauważył, że tytuł „Inne rozkosze” jest wzięty z księgi Eklezjasty, gdzie w 2, 12 jest mowa o „innych rozkoszach synów ludzkich". I rzecz jasna, nie dziwota, że nikt nie zauważył, bo te inne rozkosze wzięte są z naszego starego tłumaczenia Biblii. W innych przekładach tego akurat zwrotu nie ma. Nie chcę tu niczego specjal­nego sugerować, mówić, iż książka jest jakimś tekstem na szkielecie Pisma opartym ani nawet, że Pismem się barbarzyńsko jako wehi­kułem posługuje. Istotny jest dla mnie gest sięgnięcia po jeden mo­tyw i na pewien sposób istotniejsze jest to, że ten motyw wzięty jest z mojego świata, niż nawet to, że wzięty jest z Eklezjasty. Stare tłu­maczenie Biblii w fundamentalny sposób określało mój świat, świat mojego dzieciństwa, inne moje zabawy i inne lektury. Ich inność, inność mojego świata, była wszakże żadną innością. Mój świat nie był inny. Inne było wszystko poza moim światem. Bo rzecz w tym, że ja, wyposażony w korzenie, w korzenie ewangelicko-wiślańskie, nigdy nie zauważyłem własnej odmienności. Nigdy nie zauważyłem odmienności mojego świata. Bardzo wyraźnie natomiast zauważy­łem inność reszty świata. Ktoś może powiedzieć, że to jest równie finezyjna, co jałowa gra znaczeń. Bo w sumie wychodzi na jedno. Jak ktoś zauważył własną inność, to przez to musiał zauważyć in­ność reszty świata. A jak ktoś zauważa inność reszty świata, to i swoją inność rejestruje. Otóż stanowczo nie, a już z całą stanow­czością nie działa zwrotność tej kombinacji w literaturze. Tu jest inność świata, nie ma mojej inności. Doświadczeniu podstawowemu, fundamentalnym prawdom wynikającym z początku biografii nie da się przypisać kategorii inności. Da się im przypisać co najwyżej kategorię siły wszechogarniającej.

Wielokrotnie w najrozmaitszych miejscach przytaczałem zdanie wielkiego kolumbijskiego pisarza Gabriela Garcii Marqueza, że wszystko, co najważniejsze w jego życiu zdarzyło się w głębokim dzieciństwie. Dla człowieka piszącego pierwsze, powiedzmy, dzie­sięć lat życia ma istotnie znaczenie rozstrzygające. Bez względu na to, jak potoczy się jego dalsze życie, z tamtego świata pierwszych doznań bierze on rzeczy podstawowe. Stamtąd pochodzą barwy i zapachy, prototypy opisywanych później postaci, pierwsze zapamię­tane konflikty i dialogi. Przez całe życie pamięta się wtedy usłysza­ne opowieści. Pamięta się nawet sny, które wtedy opowiadano przy kuchennym stole. Sam ten stół jest prastołem wszystkich stołów. Dom, w którym stał tamten stół, nigdy nie zostanie zastąpiony na­prawdę innym domem.

Pierwszych dziesięć lat mojego życia upłynęło w Wiśle w luterskim domu moich dziadków i z tego niezasłużonego początku biografii wynika, jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Nie napisałem, rzecz jasna, żadnej realistycznej powieści o życiu wiślańskich ewan­gelików. Ale rozmaite napomknienia, jakie na ten temat zdarzają się w moich książkach, kilka szkicowych portretów moich bliskich, bezpowrotnie utraconej leworęczności, dało wystarczający asumpt krytykom do zauważenia i podkreślenia mocnej i czulej obecności w moich książkach mojej małej ojczyzny.

Otóż ilekroć słyszę określenia „mała ojczyzna’' nóż mi się, jak się to mówi w Wiśle, w kapsie otwiera. Ja nie mam za sobą żadnej małej ojczyzny. Ja mam za sobą kosmos. Na tym polega podstawo­we doświadczenie reszty inności świata, że ma się za sobą nie skra­wek ziemi, ma się za sobą kosmos. Ma się za sobą skrawek ziemi, który jest kosmosem, i nie ma w tym żadnej, ale, ale, ale nie ma w tym żadnej sentymentalnej skłonności do upiększeń i powiększeń, żadnego kiczowatego opowiadania, że tamten mały świat był wszystkim.

Odwaga pisarska, a bez odwagi niepodobna uprawiać literatu­ry, można ją uprawiać bez talentu, bez odwagi się nie da. Nawet grafoman musi mieć odwagę. Otóż odwaga pisarska polega mię­dzy innymi i na wierności pierwszym doznaniom, i na utrzymywaniu ze śmiertelną powagą pierwszej zapamiętanej wielkiej proporcjonal­ności tych doznań.

W znanej wszystkim państwu książce, książce bardzo wybitnej, mianowicie w książce pt. „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza, jest zaraz na początku scena, w której Tadeusz, powróciwszy z nauk w mieście, wchodzi do domu swojego dzieciństwa.

Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście
Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.
Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne
Ogląda czułe, jako swe znajome dawne.
Też same widzi sprzęty, też same obicia.
Z którymi się zabawiać lubił od powicia;
Lecz mniej wielkie, mniej piękne niż się dawniej zdały.

Tak, Tadeuszowi dawne sprzęty stały się mniej wielkie i mniej pięk­ne, ale sekret pisarski Mickiewicza polega na tym. że świat jego dzieciństwa opisany w poemacie jest tak samo wielki i tak samo piękny, więcej, jest większy i piękniejszy niż ten, co był w dzieciń­stwie. Zasada wierności obowiązuje nie tylko wieszcza. Tak jest, pod jego piórem daje genialne rezultaty literackie. Ale jako zasada obowiązuje i poślednich wyrobników literackich.

Nie mam za sobą małej ewangelickiej ojczyzny. Mam za sobą ewangelicki kosmos i to kosmos w najdokładniejszym tego słowa znaczeniu, bo tam ewangelickie było nie tylko stare tłumaczenie Biblii, nie tylko ewangelickie były kalendarze i kancjonały, nie tylko odległa o kilkaset metrów wieża kościoła, na którą stryj Paweł we śnie wnosił dzwony, nie tylko ewangelicki był dom mojego dzieciń­stwa. Ewangelickie były też polne kamienie, którymi wyłożone było podwórze przy domu. Ewangelicka była trawa w Parteczniku, ewan­gelickie były zbocza Czantorii. Jarzębatej i Kamiennego, i wyżej, na ewangelickim niebie wisiał ewangelicki Miesiączek. Był ewangelic­ki przez to, że reszta świata nie znała słowa Miesiączek. Reszta świata nie mówiła po ewangelicku.

I teraz, kiedy zdarza mi się w moich książkach napomknąć na przykład o ewangelickiej trawie, napotykam się na kłopotliwe reakcje. Zdarza się bowiem tak, że krytycy literaccy (zapewne są oni w większości katolikami – nie wiem, nie badałem tego), otóż zdarza się, że krytycy literaccy powiadają, że ja z wielką czułością piszę o mojej małej ojczyźnie; pisząc zaś o ewangelickiej trawie pięknie protestantyzuję przyrodę. Moi współwyznawcy zaś powiadają (w każdym razie nie­którzy współwyznawcy tak powiadają), że ja karykaturuję protestan­tyzm, bo w protestantyzmie są rzeczy ważniejsze od trawy. Częścio­wo, częściowo, podkreślam, mylą się i jedni i drudzy. Ja nie protes­tantyzuję przyrody, bo moja przyroda była protestancka. Piszę o tym wprost i wedle zasady wierności niczego nie muszę dodatkowo objaśniać moim krytykom. Nie muszę dawać przypisu, skąd wzięty jest tytuł „Inne rozkosze". Jest on wzięty z mojego świata, a mój świat nie wymaga objaśnień. Gdybym zaczął objaśniać mój świat, uznałbym, że jest on rzeczywiście inny, więc wymaga dodatkowych objaśnień, a wyjaśnienia dodatkowe są literackim samobójstwem. Gdybym zaczął objaśniać dlaczego trawa jest luterska (to akurat jest proste, bo nasze krowy nie pasłyby się na katolickiej); [śmiech na sali, oklaski] gdybym zaczął objaśniać, dlaczego trawa jest luterska, albo gdybym zaczął objaśniać na przykład zdanie, że za wielkim stołem w naszej kuchni siedział biskup i biskupina; gdybym zaczął objaśniać, że zdanie to jest uprawnione w literaturze, ponieważ w kościele ewangelickim nie tylko biskup, ale i każdy ksiądz może mieć swoją pastorową, gdybym zaczął w takie rzeczy wchodzić, nie lite­raturę bym pisał, ale foldery objaśniające sekrety luteranizmu. A przed folderowością trzeba się bronić z całych sił. Niech nas Pan Bóg broni przed folderowym istnieniem. A przed takim istnieniem, ośmielę się twierdzić, broni nawet takie pisanie, jak moje.

Jeśli idzie o to, że w protestantyzmie są ważniejsze rzeczy od protestanckiej trawy, to powiem: zawsze są rzeczy ważniejsze od pięknych wyobrażeń. Moja babka, karcąc stryja Pawła za daremny sen, miała rację. Bo przecież wywindować dzwon na kościelną wie­żę to nie jest prosta rzecz. Miała rację, ale nie doceniała piękna tego snu. A ja opisuję ten sen, i opisuję trawę mojego dzieciństwa i po to, by było piękniej. Bo gotów jestem, jak zaznaczyłem na początku, bronić wszystkich najistotniejszych przesłań literatury. Wiem też, że litera­tura jest po to, żeby było piękniej, czyli też i lepiej. Stara tradycja piękna i dobra, to jest stara i silna tradycja. Doprawdy, czyż ja mu­szę w tym gronie dowodzić, że świat byłby piękniejszy i lepszy, gdyby wszystkie jego łąki były porośnięte luterską trawą? – Nie muszę!

Nie kreuję się w tych wyznaniach, choć może to sprawiać chwi­lami takie kłopotliwe wrażenie, na wielkiego pisarza, czy na porząd­nego ewangelika. Nie jestem, przynajmniej na razie, ani jednym, ani drugim. Ale w moje rzemiosło wkładam całą moją najlepszą wolę i wszystkie dane mi przez Boga umiejętności. I próbuję teraz jedynie zastanowić się nad tym, co dzieje się z umysłem człowieka, który urodził się blisko pół wieku temu w ewangelickim domu, i który zawodowo zajmuje się literaturą. Bo oczywiście nie ma co ukrywać, że to literatura uświadomiła mi ważność tamtego domu i jeśli oś­mielam się mówić o dziejach mojej tożsamości ewangelickiej, to w pewnym sensie jest to też pisarska świadomość ewangelicka.

Kiedy skończyłem dziesięć lat, i kiedy rodzice wraz ze mną przeprowadzili się do Krakowa, skończyło się moje dzieciństwo sielskie, ten okres w każdym razie. I po raz pierwszy doświadczyłem dobitnej inności świata. Ale przecież przez całe następne lata i dzie­sięciolecia wracałem do Wisły i jako wpierw dorastający, a potem dojrzewający człowiek, zajęty zawsze światem książek, za każdym pobytem w starym domu u dziadków Czyżów przegrzebywałem sterty gromadzonych tam przez pokolenia na strychu książek. Wy­szukiwałem stare wydania klasyków, przedwojenne powieści, książki popularne. Czytałem zbiory starych gazet, socrealistyczne ramoty produkcyjne, rozmaite dawne romanse, książki przygodowe i szkolne lektury. Przez długi czas omijałem stare kalendarze ewange­lickie, kancjonały i oprawione przez dziadka u introligatora roczniki „Strażnicy [Ewangelickiej]”. A kiedy przyszedł czas, że zauważy­łem, że ważne, równie ważne jak ewangelicka trawa, są stare kan­cjonały, kalendarze, pisma i broszury luterskie, kiedy przyszedł czas lektury starych ewangelickich kalendarzy, a może i refleksja, że też, zdawać by się mogło, bezpowrotnie minione druki są, kto wie, najważniejsze w domowych zbiorach, był to, myślę, też czas narodzin mojej świadomości ewangelickiej, czas narodzin mojej świadomości pisarskiej.

Żeby odnaleźć w domu mojego dzieciństwa stary kalendarz ewangelicki, trzeba się w domu, w którym są kalendarze ewangelic­kie urodzić. Ale żeby docenić wagę takiej książki, jak przedwojenny kalendarz ewangelicki, trzeba też wpierw parę innych książek przeczytać. Jest to jednak już osobna część tej historii, którą, jeśli Pań­stwo zechcą, opowiem innym razem, na przykład za rok, jak to po­wiadają w Wiśle, za rok, jesi dożyjemy.

*

Bogusław Milerski – prowadzący obrady:

W imieniu nas wszystkich dziękuję Panu za ten wspaniały esej, w którym wątki biograficzne, literackie, a także sugestie pedago­giczne splatały się w jedną wizję siebie i świata. Jak sam Pan wspo­mniał, ewangelicy są po to, żeby „majstrować" przy wszystkim, na­wet przy tak głębokiej wypowiedzi. Stąd też zapraszam do majstro­wania i to tym ciekawszego, że zbiorowego. Będzie Pan dla nas teraz majstrem przewodnim.

Jarosław Świderski:

Powiedziane tu było przed chwilą w dwóch wspaniałych refera­tach [pierwszym był referat ks. prof. dr. hab. Manfreda Uglorza „Tożsamość teologii luterańskiej”], bardzo dobrze zestawionych, że trzeba mieć dużo odwagi, by się wypowiadać nie mając ku temu odpowiedniego przygotowania, powiedzmy, merytorycznego, odpowiednich nauk za sobą itd. Myś­lę, że też wykazuję dużo odwagi wypowiadając się po takich dosko­nałych mówcach. Korciło mnie jednak, żeby jako praktyk-inżynier, praktyk-kalwinista, zapytać Panów o pewne sprawy praktyczne. Ja też mam swoją ewangelicką „trawę”, może nie luterską, a kalwińską, ale jest to także ta trawa z dzieciństwa. A chciałbym z naszego spot­kania wynieść pogląd na użytek dnia dzisiejszego, prakty­czny. W obu referatach usłyszałem, że jako ewangelicy powinniśmy być doskonałymi politykami, czy bardzo dobrymi, uczciwymi poli­tykami; musimy też być bardzo dobrymi ludźmi. Nie ma to jednak, moim zdaniem, nic wspólnego z tożsamością. Do tego powinien dążyć każdy człowiek. Powiem tak: jeżeli byłoby wszystko jedno, czy jest się ewangelikiem, czy katolikiem, to ja bym czym prędzej został katolikiem. Bowiem zwłaszcza w Polsce łatwiej jest być katolikiem niż ewangelikiem.

Między politykiem i inżynierem, między działaczem społecz­nym katolikiem i protestantem jest, w moim odczuciu, różnica oczy­wista. Jeden z nich ma nad sobą kapłana (obojętne czy to jest pro­boszcz, czy też papież), a dalej Pana Boga, a drugi ma nad sobą nie­stety, czy na szczęście, tylko Pana Boga. I o ile jego działania, jego poglądy będą przynosiły złe owoce, to w pierwszym przypadku mo­że odpowiedzieć: Panie Boże, ja wykonuję polecenia mojego kapła­na, mojego proboszcza; realizuję naukę społeczną podaną przez papieża. A w drugim przypadku nie pozostaje mi żadna wymówka, żaden pośrednik: odpowiadam przed Panem Bogiem, czy owoce mego działania są dobre czy złe.

I tu bym chciał prosić, byśmy się z tego punktu widzenia zasta­nowili, jakie praktyczne wnioski wyciągamy z naszej tożsamości. Daję przykład pytania na dzisiaj: jesteśmy wybierani w swoich gre­miach większością głosów danej społeczności. A przecież prawie wszyscy mamy głębokie przekonanie, że większość się na ogół po prostu myli: na ogół racja jest po stronie mądrej mniejszości.

Bogusław Milerski – prowadzący obrady:

Panie Profesorze, myślę, że to są już kwestie wniosków, a wnioskom poświęcona jest kolejna część naszego spotkania.

Jarosław Świderski:

Nie, to jest pytanie. Na pewno nie omieszkam, jak mnie Ksiądz Profesor zna, też wtedy zabrać głos. Chciałem moje pytanie zadać Szanownym Referentom jeszcze w ten sposób: szuka­jąc naszej tożsamości, jak mamy patrzeć na tak podstawowy prob­lem, jak wola wyborców? Czy ten problem był już rozwiązywany przez naszych przodków przynajmniej w wierze, i czy odpowiedź na to nie jest zawarta w genewskich zasadach demokracji, że człowiek nie odpowiada przed swoimi wyborcami, a tylko przed swoim sumieniem?

Manfred Uglorz:

Dziękuję serdecznie za tę pewnego rodzaju polemikę z „innoś­cią”. Myślę, że w tym, co usłyszeliśmy, też zawarta jest jakaś specy­fika naszej inności. Nie jestem w stanie mówić w tym tonie, co pan Pilch i zapewne nie wywołam wesołości. Kiedy pojadę do domu, patrząc na pola, będę się zastanawiał, jaka jest różnica między naszą „luterską trawą" (o której mówił Pan [Jerzy Pilch]) a tą pozostałą, polską, pomiędzy polską „Mućką” [krową] a tą naszą, luterską, śląską Mućką? Różnica jest złudzeniem, zabawą słowną.

Chcę powiedzieć, że ja jestem za tą religijnością pasterską, czy pastuszków, jak raczył ją nazwać Jerzy Pilch. Przyjmuję, jako hipo­tezę roboczą, że tę pobożność reprezentowali także pasterze z pól betlejemskich. Mędrcy, którzy oddali pokłon Jezusowi, pozostawili dary, odeszli, nic nie zrobili dla sprawy Jezusa. Ale ci biedni pas­tuszkowie zużytkowali swoją religijność, mianowicie, usłyszaną wieść: „Dziś się wam narodził Zbawiciel” rozgłosili. Z tego urosło coś wielkiego. Urósł także ten stół, ten u państwa Czyżów niedaleko kościoła w Wiśle. Ale właściwie nie chodzi o religijność pastuszków i nie chodzi o religijność mędrców, chodzi o religijność w dro­dze, religijność ciągle się rozwijającą, odnajdującą swoje zakotwi­czenie w Ewangelii.

I miała rację babcia Szanownego Pana (tu polemizuję z Panem), rację miał stryj Paweł, bo jednak chodzi o ten – jak się mówi na Śląs­ku – klang tego dzwonu, a nie sam dzwon, klang dzwonu, który roz­głasza stale na śląskiej ziemi luterską tożsamość, zapewne również przez tę inność Pana.

Tadeusz Kotula:

Nie wiem, czy po tak pięknym wystąpieniu pana Jerzego Pilcha jest w ogóle miejsce na dyskusję. Uważam, że oklaski, które usły­szeliśmy są ogólnym w naszej dyskusji udziałem.

Paweł Puczek:

Do Pana zwracam się, Panie Jerzy [Pilch]. Kiedy przystępowa­liśmy do organizacji naszego pierwszego Forum, jednym z filarów duchowych naszych zamiarów i działań był właśnie pański ojciec Władysław, którego zachowujemy głęboko w naszej pamięci. Pa­miętam, byłem u rodziców Pana w domu, tam na Parteczniku. Nie było Pana, dzwoniliśmy do Krakowa. Nie miał Pan wtedy czasu. Na kolejne nasze fora staraliśmy się Pana zaprosić. Dziś sprawił mi Pan, Panie Jerzy, radość, że bez przymusu proponuje Pan swój udział w następnym forum. Moje odczucie jest takie, że przyjechał Pan do nas, poczuł się dobrze wśród nas i wyszedł z tą propozycją, której już nie popuścimy i za rok ciąg dalszy tej wspaniałej duchowej roz­koszy, z jaką się Pan z nami tu podzielił, usłyszymy.

Jerzy Pilch:

Moją gotowość udziału w następnym forum wyraziłem świadomie i cieszę się, że zostało to zauważone. Natomiast jeśli idzie o to, że dopiero teraz jestem [na Forum Inteli­gencji Ewangelickiej], to jest to w myśl pewnej, jednej z nielicz­nych zasad, których się trzymam w życiu, mianowicie, że im póź­niej, tym intensywniej.

Jadwiga Kwiek:

Dziękując za to, co Pan powiedział i jak Pan po­wiedział, chcę Pana zmartwić, że „miesiączek'’ też świeci nad ka­tolicką Rzeszowszczyzną, ale może to jest inny miesiączek?

Jerzy Pilch:

Dziękuję bardzo za wszystkie miłe, bardziej, jak sądzę, komen­tarze i dopowiedzenia, niż pytania skierowane do mnie. Dziękuję za ciepłe przyjęcie tego, co zdarzyło mi się powiedzieć.

W odpowiedzi to właściwie nie mam wiele do dodania. Wypo­wiedź księdza profesora [Manfreda Uglorza] była po prostu dodatkowym komentarzem. To nie jest przedmiot sporu, raczej glosa do mojego tekstu, zaszczytna dla mnie.

Jeśli idzie o kwestię, którą Pan poruszył [Jarosław Świderski] – jak to jest w aspekcie praktycznym... Ja mówiłem cały czas o praktyce, to zna­czy, mówiłem o mojej pracy, a moją pracą jest literatura. Od tej stro­ny jestem czasami troszeczkę w niezręcznej, a troszeczkę w uprzy­wilejowanej sytuacji. Ja mówiłem o mojej pracy. Wszystko to, co poruszyłem, niemalże dotyczyło mojej praktyki życiowej, bo i pa­mięć jest moją praktyką życiową, i pisanie, i układanie zdań jest moją praktyką życiową.

Jeśli idzie o „miesiączek”, to jest miesiąc staropolski. Natomiast jeszcze raz podkreślam to, co na początku powiedziałem, mówiłem w tonacji subiektywnej i moja podróż z Wisły do Krakowa, ta pod­róż życia, i ta tragedia polegająca na oderwaniu się od korzeni w odległości 140 km polegała na tym, że w Krakowie nie mówiło się „miesiączek”.

Andrzej Wojciechowski:

Tytułem sprostowania: pan Pilch powie­dział o stajence, gdzie nie było ćwierćinteligentów. Otóż zapomniał Pan o tym, że tam był osioł jeszcze.