Autor: Emilia Strzałek
Wykład na seminarium w Świeradowie Zdroju, 18-19.03.2017
Das Miteinanderteilen des Raumes, der Kultur und der Sprache: Polen, Schlesier und Deutsche in Oppelner Schlesien
Nie czuję się kompetentna do wygłaszania tutaj wykładu o historii i współczesności Mniejszości Niemieckiej. Mogę Państwu opowiedzieć tylko o swoich osobistych doświadczeniach jako członkini tej mniejszości. Z drugiej strony dystans przestrzenny i czasowy pomaga mi w spokojnym obserwowaniu i ocenianiu pewnych procesów... Tutaj kilka uwag na temat mojego punktu widzenia rozwoju MN na Śląsku Opolskim. Dokładniej mówiąc, w mojej rodzinnej wsi Izbicko/Stubendorf.
Oficjalnie o Mniejszości Niemieckiej w Polsce
Z www.wikipedia.de: Mniejszość Niemiecka w Polsce jest uznaną od roku 1991 mniejszością narodową, , której prawa gwarantuje Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej. Tereny, na których mieszkają ci Niemcy, leżą przeważnie na Górnym Śląsku między Opolem (po niemiecku Oppeln, po śląsku Uppeln) a Katowicami (po niemiecku Kattowitz, po śląsku Katowice). Tam w kilku gminach stanowią 20-50% mieszkańców, centrum, gdzie zamieszkuje większość członków mniejszości, leży w województwie opolskim. Tam i w województwie śląskim język niemiecki jest rozpowszechniony, co prawda nigdzie w Polsce niemiecki nie jest językiem codziennej komunikacji. Językiem domowym lub rodzinnym (potocznym) mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku jest język śląski.
Mniejszość Niemiecka uczestniczy w wyborach z własnym komitetem wyborczym i jest reprezentowana w polityce i administracjach. W gminach, gdzie ludność niemiecka stanowi co najmniej 20%, niemiecki jest drugim językiem urzędowym i nazwy miejscowości są podawane po niemiecku.
Moje doświadczenia
Za rok, w którym MN rzeczywiście stała się obecna w mojej świadomości, musiałabym uznać 1990 rok. Wtedy po raz pierwszy spędzałam zimowe ferie u babci w Izbicku/Stubendorf. Raz w tygodniu tamtejszy proboszcz zapraszał swoich parafian do sali, w której do tego czasu odbywały się lekcje religii i na dużym telewizorze wyświetlił film „Sissi”. Babcia opowiadała mi, że u księdza co tydzień jest inny film, zawsze po niemiecku. Większość widzów była w wieku mojej babci, a wielu z nich rzeczywiście przyprowadzało ze sobą wnuki.
To był rok 1991. Pan Kotulla, którego wszyscy we wsi znali jako lokalnego aktywistę, chodził od domu do domu i zbierał podpisy. Tłumaczył, że dla nowych porządków ważne jest, by tutejszych Niemców można było znowu uważać za Niemców. Tak się zaczęło. Wkrótce dostaliśmy legitymacje członkowskie Mniejszości Niemieckiej w Polsce. W tym samym roku ksiądz ogłosił pewnej niedzieli, że zaprasza wszystkie chętne dzieci raz w tygodniu (zdaje mi się, że to był czwartek) do nowej sali parafialnej, aby tam uczyły się niemieckich piosenek i wierszy. Moja babcia oczywiście zarządziła, że ja też muszę. Szybko stwierdziłam, że oczywiście wszystkie babcie we wsi tak przykazały swoim wnukom. W ten sposób czwartkowe „zbiórki w sali spotkań” obok środowych mszy dla dzieci stały się naturalnym punktem tygodniowego planu większości dzieci we wsi. Dostaliśmy małe, żołte książeczki pod tytułem „Piosenki dla dzieci. „Alle Vogel sind schon da“, „Der Kuckuck und der Esel“, „Ein Mannlein steht im Walde“ – to tylko niektóre z wielu piosenek, które śpiewaliśmy co tydzień.
Potem zaczęły się występy. Dostaliśmy do tego specjalne stroje: najpierw czerwone kołnierzyki i kolorowe spódniczki, potem „prawdziwe” stroje ludowe: czerwone, długie suknie i kolorowe fartuchy. Występy były przy każdej okazji: Dzień Babci i Dziadka, Dzień Matki, Mikołajki, wizyty ważnych gości, uroczystości w sąsiednich wsiach. Za nasze starania zawsze dostawaliśmy coś słodkiego albo drobny prezent. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że cieszyłam się, że mogę się nauczyć tych wszystkich piosenek i wierszy (na występy musieliśmy wszystkie zwrotki umieć na pamięć...). Kiedy zaczynałam pracę w szkole podstawowej w Gorlitz, szczególnym powodzeniem cieszyły się piosenki dla dzieci i kolędy.
Co jakiś czas zapraszano nas na wycieczki. Szczególnie pamiętam wycieczkę w Góry Sowie. Co prawda ani po drodze, ani na miejscu nikt nic nie wspominał o niemieckiej kulturze ani o języku niemieckim, ale kilkakrotnie podkreślano, że zorganizowała to Mniejszość Niemiecka.
Nasz wiejski proboszcz, tak samo jak księża z sąsiednich parafii, wyszedł naprzeciw rozwojowi wydarzeń: w naszej wsi też wkrótce zaczęły się co drugi tydzień odprawiać msze po niemiecku. W październiku w każdy czwartek odbywały się nabożeństwa różańcowe, a w maju, też w czwartek, maryjne po niemiecku. Poza tym ksiądz zapraszał wszystkich zainteresowanych na kurs niemieckiego, który sam prowadził. Moja mama chętnie w nim uczestniczyła, widziała w nim przede wszystkim bardzo dobrą okazję do poznania nowych ludzi.
Od lat w trzecią sobotę września odbywa się szczególna pielgrzymka: Pielgrzymka Narodów do Zlatych Hor w Czechach. Tam spotykają się wierni z Niemiec, Polski i Czech i odprawiają Mszę Św. i nabożeństwo w trzech językach. Spotyka się zarówno aktywistów różnych organizacji (nie tylko Mniejszości Niemieckiej), jak i krewnych i przyjaciół z nieco dalszych parafii (np. także z województwa śląskiego).
Dla mnie szczególnie ważne było i nadal jest to, że mogliśmy w szkole uczyć się niemieckiego. Mnie dotyczyło to od IV klasy, inni zaczynali już w przedszkolu. A najlepszy był w tym fakt, że nasi nauczyciele niemieckiego byli „importowani” z Niemiec. Najpierw uczyła nas pani Boysen, która co prawda z początku nie rozumiała ani słowa po polsku, ale miała fantastyczne podejście do dzieci i w zupełnie naturalny sposób wiele nas nauczyła. Potem był jeszcze pan Benz, też pochodzący z Niemiec, który jeszcze wolniej uczył się polskiego, co znowu było z korzyścią dla nas.
Ważną rolę odgrywała też dla mniejszości nasza hrabina. Tak ją nazywaliśmy: hrabina Margrit von Strachwitz urodziła się w Izbicku w roku 1925. Jak wielu innych, w roku 1944 musiała uciekać i w latach 90. mogła przyjechać z powrotem w rodzinne strony. Przyjeżdżała do nas kilka razy w roku, zawsze mieszkała na plebanii. Najpierw jeździła rowerem do tych ludzi w okolicy, których znała jeszcze w czasach, gdy mieszkała w naszej wsi. Poza tym uczestniczyła w najważniejszych uroczystościach w okolicy (700 lat Izbicka, otwarcie/poświęcenie zamku w Kamieniu Śląskim...) i miała coraz więcej kontaktu ze „zwykłymi” mieszkańcami wsi. Na przykład starszym ludziom sprowadzała leki z Niemiec, studentom potrzebne lektury, a dla bibliotek szkolnych – piękne, kolorowe atlasy i książki historyczne, tak że uczniowie mogli też mimochodem uczyć się niemieckiego. Dzisiaj hrabina ma 92 lata i już do nas nie przyjeżdża. Ale co jakiś czas dzwoni i za każdym razem pyta, co jeszcze może zrobić dla mieszkańców wsi.
Na początku lat 90. w Opolu pod filią konsulatu co rano stała długa kolejka. Wiele osób chciało udowodnić obywatelstwo niemieckie i mieć je potwierdzone na piśmie. Starsi robili to wtedy z przekonania, a młodsi po to, by moc pracować w Niemczech. Zgodnie z danymi z filii konsulatu w latach 90. właśnie tam złożono najwięcej na świecie wniosków o uznanie obywatelstwa niemieckiego i tam też wydano najwięcej niemieckich paszportów poza granicami Niemiec.
Dzisiaj codzienność Mniejszości Niemieckiej wygląda nieco inaczej. Dzieci mogą zaczynać intensywną naukę niemieckiego już w przedszkolu (4 godziny w tygodniu). W szkołach, znajdujących się na terenach mniejszości (gdzie co najmniej 20% ludności to Niemcy), dzieci uczą się co prawda języka angielskiego jako obcego, ale i niemieckiego w wymiarze 3-6 godzin tygodniowo. Poza tym na każdym etapie edukacji jest roczny kurs historii i kultury Niemiec.
Poza tym wiele grup lokalnych korzysta z ofert niemiecko-polskiej wymiany młodzieżowej i z ofert innych organizacji: noc bajek, wyjazdy wakacyjne, spotkania młodzieży... Zakłada się też szkoły piłkarskie dla dzieci, w których językiem komunikacji jest niemiecki, bardzo lubiane przez uczniów.
Powstało kilka szkół, zarządzanych przez poszczególne kluby Mniejszości Niemieckiej, np. w Raszowej czy Gosławicach.
Urzędy gmin, w których żyje ludność pochodzenia niemieckiego, są zobowiązane do zatrudnienia przynajmniej jednej osoby, która jest w stanie obsługiwać interesantów po niemiecku. Napisy w tych urzędach też muszą być dwujęzyczne.
Nadal jest wiele miejscowości z dwujęzycznymi nazwami na tablicach. Początkowo prowadziło to do częstych irytacji, bo ci, którzy jeszcze w dzieciństwie używali niemieckich nazw sąsiednich wsi, przypominali sobie nazwy z czasów nazizmu, których dzisiaj już się nie używa. Tak na przykład mieszkańcy Krośnicy chcieli, by ich wieś znów nazywała się Auendorf, ale to jeszcze nie rzucałoby się tak w oczy, jak nazwa „Hitlersee” (Jezioro Turawskie). Niestety te dwujęzyczne tablice często ktoś uszkadza, zamalowuje czy zakleja. Ruchy skrajnej prawicy, które oczywiście nie wiedzą, że w całej Europie na terenach przygranicznych czy tam, gdzie mieszkają mniejszości tablice z nazwami miejscowości są dwujęzyczne (na Łużycach też), widzą w tym zagrożenie i próbują niszczyć niemieckie nazwy. Wtedy administratorzy dróg regularnie organizują akcje czyszczenia. Niektórzy lokalni politycy robią to z własnej inicjatywy w czasie kampanii wyborczych. Zawarto wiele umów partnerstwa między gminami. UE bardzo popiera takie partnerstwo. Gmina Izbicko ma łącznie cztery gminy partnerskie, w tym dwie w Niemczech. Są one najbardziej ożywione ze wszystkich czterech. Regularnie odwiedzają się nawzajem. Nie tylko urzędnicy, ale i nauczyciele, strażacy, młodzież i piłkarze z gmin partnerskich ciągle się spotykają i wymieniają doświadczenia.
Każda grupa lokalna spotyka się przynajmniej raz w roku na zebraniu członkowskim. 25 lat temu w Izbicku zebrało się tyle osób, że ledwo się pomieścili w sali spotkań. Dzisiaj nasza grupa lokalna ma trochę mniej niż połowę ówczesnych członków. Starsi umierają, młodzież nie ma już potrzeby przyłączania się. Z jednej strony już nie potrzebują niemieckiego paszportu, aby moc pracować w Niemczech, z drugiej strony jeśli nawet mają paszport, to nie czują się zobowiązani do wstąpienia do grupy lokalnej i czynnego uczestnictwa. Także przy spisach ludności zauważa się, że „pierwsze pokolenie”, czyli ci, którzy rzeczywiście mogą pamiętać, jak było „za Niemca”, podaje narodowość niemiecką. W drugim pokoleniu, czyli wśród ich dzieci, urodzonych w latach 50. i 60. różnie z tym jest, prawdopodobnie na skutek przeżytej przez nich socjalizacji w PRL. Co prawda niektórzy jeszcze nazywają sami siebie Niemcami, ale wielu podaje „Ślązak”. Trzecie pokolenie, czyli urodzeni w latach 70. - 90. z tego samego powodu już rzadko uważa siebie za Niemców, chociaż historia ich rodzin jest im znana. Wielu wpisuje „Ślązak”, a niektórzy nawet „Polak”. Nadal są msze i nabożeństwa po niemiecku, ale w nieco mniejszej ilości parafii niż wtedy, 25 lat temu. Wciąż jeszcze odbywa się też doroczna pielgrzymka do Zlatych Hor. Za to młodzi ludzie rozwinęli śląski model dwujęzycznego wychowania: wielu młodych rodziców konsekwentnie rozmawia z dziećmi po niemiecku, chociaż geograficznie mieszkają w odległości ok. 300 km od Niemiec. Ci, którzy mają taką możliwość, posyłają potomstwo do pobliskich szkół dla mniejszości, aby język stał się dla dzieci jeszcze bardziej żywy.
Parę miesięcy temu zaproszono mnie do Kamienia Śląskiego, gdzie kilka organizacji Mniejszości Niemieckiej zorganizowało seminarium. Chodziło przy tym o szanse rozwoju poszczególnych grup lokalnych i o problemy, spotykane w życiu codziennym. Tam dowiedziałam się, że grupy lokalne z województwa śląskiego kładą nacisk na nieco inne rzeczy. Tam kurs językowy jest explicite powodem wstępowania młodych ludzi do tych grup, gdyż mają na uczestnictwo w nich zniżki członkowskie. Uczestnicy seminarium ze Śląska opowiadali, że nie czują tożsamości niemieckiej. Znają swoją przeszłość, ale uczą się niemieckiego jako języka obcego.
Tożsamość to temat ogólnie aktualny dla mniejszości niemieckiej na całym świecie. Na wielu terenach już mało kto pamięta czasy, gdy niemiecki był językiem codzienności. Pozostałości niemieckiej kultury, najczęściej zmodyfikowane i dopasowane do kultury danego kraju, coraz bardziej oddalają się od swojego źródła. W okolicach Opola jest jeszcze co prawda trochę ludzi po osiemdziesiątce, którzy jako dzieci mieszkali w Niemczech i dobrze pamiętają ówczesne Niemcy. Dla dzieci i młodzieży też jeszcze są oferty: studenci mogą zapisać się do BJDM (Związek Młodzieży Mniejszości Niemieckiej), dla dzieci są szkoły sobotnie. Obecne pokolenie rodziców/dziadków, czyli 50- 60-latkowie coś straciło. Niektórzy w dzieciństwie rozmawiali z rodzicami po niemiecku. Ale dla wielu ten język pozostał nieznany, gdyż powojenni rodzice sami przeżywali trudności w odnalezieniu się po II wojnie światowej w nowym świecie językowym i chcieli tego „oszczędzić” swoim dzieciom. Wtedy w wielu rodzinach niemiecki był językiem tajemnic rodziców.
Sytuacja Mniejszości Niemieckiej w Polsce zależy oczywiście też od sytuacji politycznej w kraju. Jak ta sytuacja się dalej rozwinie, trudno dzisiaj przewidzieć.